Randy "Ram" Robinson niegdyś był gwiazdą wrestlingu, jednego z amerykańskich sportów narodowych. Dziś jest nikim. Występuje za marne grosze dla garstki zagorzałych fanów i nie stać go nawet na
Randy "Ram" Robinson niegdyś był gwiazdą wrestlingu, jednego z amerykańskich sportów narodowych. Dziś jest nikim. Występuje za marne grosze dla garstki zagorzałych fanów i nie stać go nawet na opłacenie małej przyczepy, którą wynajmuje. Stara się flirtować ze starzejącą się striptizerką z podrzędnego baru, ale ten związek nie zapowiada się, jakoby miał zaowocować czymś pozytywnym. Na dodatek po jednym z występów Randy dostaje zawału, a diagnoza lekarza jest bezlitosna: nigdy więcej zapasów. Randy stara się zacząć życie od nowa, podjąć normalną pracę, odnowić kontakt z porzuconą w dzieciństwie córką. Ale tak naprawdę, czy "Ram" potrafi cokolwiek poza występowaniem dla publiki? Film Darrena Aronofsky'ego to zaskakująco skromna, a zarazem aż buzująca od emocji historia. Historia złych wyborów, historia egoizmu, złudnej sławy i tego, jak życie w pewnym momencie dopomina się o swoje, jak wystawia rachunek za wszystkie błędy. To, co w postaci Randy'ego jest najbardziej poruszające, to jego ogromna samotność, fakt, że tak naprawdę nie ma do kogo się odezwać, choć w rzeczywistości bardzo chciałby. Jak w scenie, gdy zaprasza do swej rudery znajomego dzieciaka z sąsiedztwa, by zagrać z nim w starą grę na Pegasusa. Po prostu żeby z kimś przebywać. Podobnie jak chwytające za serce są jego rozpaczliwe próby zbudowania relacji z córką, która dziś już nie chce widzieć go na oczy. I w końcu - scena finałowa, która ściska w gardle. Tak, to całkiem prawdopodobne, że "Zapaśnik" to łzawy melodramat. Ale za to jak zrealizowany! Sprawna ręka Aronofsky'ego uwiarygadnia wszystkie schematyzmy uskutecznione w scenariuszu, nie ma tu miejsca na fałszywe czy zbędne tony - to naprawdę jest historia gościa, który uświadamia sobie, że przegrał swoje życie. Zresztą, nie okłamujmy się - komu to zawdzięczamy? Ten film nie byłby tym samym bez wielkiego comebacku Mickey'ego Rourke. Wiadomo, wszyscy to mówią, ale nie jestem w stanie w tej kwestii zdobyć się na zaprzeczenie, na wytykanie jakichkolwiek mankamentów. Tak, Rourke to Randy "Ram". Jego zmęczona twarz, jego oczy, to co on wyczynia na ekranie jest jak najbardziej autentyczne i wzbudza zachwyt. Tym bardziej, że gwiazda "9 1/2 tygodnia" poszła na całość, wręcz balansując na cienkiej granicy pomiędzy aktorstwem a ekshibicjonizmem. Rourke po prostu daje z siebie dosłownie wszystko. Z całym szacunkiem dla Seana Penna i jego świetnej kreacji w "Milku", ale w tym roku to właśnie rola podstarzałego wrestlera była tą godną Oscara i, w zasadzie, bezkonkurencyjną. Nie byłbym przy tym sprawiedliwy, gdybym nie wspomniał o Marisie Tomei, która godnie partneruje Rourkemu; w scenach, w których się pojawia, bynajmniej nie pozwala usunąć się w cień. Warto w trakcie seansu poprzyglądać się jej twarzy, poobserwować jej reakcje, by zobaczyć, ile realizmu włożyła w swoją rolę. Ze swej strony, sobą nie byłbym, gdybym nie pochwalił ścieżki dźwiękowej, na której pobrzmiewają rockowi giganci z lat 80-tych. Accept, The Scorpions, Quier Riot, Bruce Springsteen czy Guns N'Roses (zgodnie z wypowiedziami samego Rourke,Axl Rose zgodził się na jego prośbę na nieodpłatne wykorzystanie "Sweet Child O'Mine" w finałowej scenie wejścia "Rama" na ring) - tego się naprawdę słucha! Niewątpliwie podzielam opinię głównego bohatera że lata 80 to było coś. Czy w takim razie "Zapaśnik" to dzieło perfekcyjne, godne jedynie zachwytów? Oczywiście że nie, ale jednocześnie dawno już nie widziałem filmu, który kazałby mi się tak intensywnie identyfikować z bohaterem, skłaniałby mnie do myślenia nad samym sobą i, koniec końców, prawdziwie wzruszał. I za to chyba wypada reżyserowi i ekipie aktorskiej podziękować. Kawał satysfakcjonującego kina pełną gębą. Takiego "z jajami".